Oglądając Bear'a Grylls'a oraz Wojciecha Cejrowskiego w telewizji, wielokrotnie zastanawiałem się jak smaczne są owady? Czy rzeczywiście smakują jak kurczak lub solone paluszki. Postanowiłem to sprawdzić! W tym celu udałem się na Dni Owada na Uniwersytecie Rolniczym w Krakowie.
Wchodząc do budynku, gdzie znajdowała się wystawa, pierwsze co się rzucało w oczy to tłumy. Mnóstwo rodziców ze swą dziatwą przyszło oglądać żywe insekty w plastikowych słoikach, zasuszone w szklanych gablotach oraz w cieście na talerzu. Na to ostatnie przybyłem i ja. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie: pszczoły pracujące w ulu za szybką, senne karaczany w ściółce, olbrzymie jelonki łażące po rękach swych "treserów" oraz... pająki. Choć gatunkowo nie pasują one do tego dnia, to robiły wielką furorę, szczególnie wśród niewiast i młokosów. Najmłodsi mogli również zrobić sobie tatuaż z owadem na twarzy, ręce lub, co odważniejsi, na brzuchu.
Gdy wybiła 12.30 czasu wschodnioeuropejskiego, na środku auli odbyło się uroczyste przyrządzanie kuchni bogatej w robale. Na pierwszy rzut poszły
Drewnojady w makaronie z rukolą. Pierwszy raz jadłem rukolę... i robale również! Kucharka-biolog, która to przygotowywała, była zadowolona, gdy w tym woku mieszała makaron z tymi jakże wijącymi się "glizddołkami". Ich żywe rodzeństwo w plastikowej tubie, na stole obok, przyglądało się temu zbiorowemu smażeniu. Z daleka wszystko wyglądało i pachniało smakowicie. Dopiero gdy rozdawano porcje na talerzyki, to już tak wesoło nie wyglądało.
Oto co dostałem na talerzu. Nie wyglądało to apetycznie. Gdy tego spróbowałem, to jakbym plastikowe rurki z czepliwymi nóżkami rozgryzałem. Wiedziałem, że były już nieżywe, ale gdy tylko któreś miałem na języku, to miałem wrażenie, że się ruszają i swoimi czepliwymi odnóżami ratowały się z zagłady w moim żołądku. W środku miały taką maź o smaku kremu Nivea.
Po pierwszym, jakże sycącym, daniu, przyszedł czas na danie główne, czyli
Szarańcze w cieście naleśnikowym. Postanowiłem, że nie dodam tutaj zdjęcia z przygotowań, gdyż według mnie były one drastyczne. Za to szybko opowiem. Zatem szarańczę wyciągano z tuby. Łamano nóżki i skrzydełka, by nie uciekały. Wrzucano do ciasta naleśnikowego. One tam pływały. Potem je wyciągano i półżywe do głębokiego oleju wrzucano na 2 minuty. Mam ostatnimi resztami sił kończyły żywot. Według biologów to było najbardziej humanitarne potraktowanie tego owada. Hmm... ja już po takim pokazie straciłem lekko chęć na to danie.
To właśnie jest drugie danie. Żal mi się zrobiło, ale postanowiłem, że spróbuję zjeść wszystko. Gdy ugryzłem, lepkie wnętrzności wpadły mi do gardła, że zakrztusiłem się i wyplułem na ziemię mojego robalka. Smakował, wróć!, nie smakował! To było paskudne. Czegoś takiego nigdy nie smakowałem. Nie mogę tego porównać z niczym w polskiej normalnej kuchni. Wychodząc widziałem dziesięciolatka, który konsumował z ojcem deser, czyli żywe
Drewnojady w sosie jogurtowo-miętowym. Żywe! I jeszcze się cieszył na głos, że go za język łapią. Po tym pokazie, zzieleniałem już na dobre i dopiero widok i smak sernika Babci i sałatki z roślin wróciłem do zdrowia.
Tak więc morał jest taki: Robali nie będę jadł przez długie długie lata, chyba, że sytuacja mnie do tego zmusi jak wojna bądź głód w całej Europie. Albo zakład ze znajomymi. Podobno w Warszawie jest jedna restauracja specjalizująca się w owadziej kuchni. Nigdy nie przekroczę progu tego lokalu. Ale żyje podpowiada mi " Nigdy nie mów nigdy".